Po drugiej stronie Atlasu

Po dwunastogodzinnej podróży autobusem przez góry Atlas, w końcu wysiedliśmy w Tagounite. Rozglądaliśmy się niepewnie. Pewien nieznajomy ubrany w dżellabę i turban podszedł do nas mówiąc coś po francusku. Coś z czego nic nie mogliśmy zrozumieć. Nie był taksówkarzem a i tak poszliśmy z nim do samochodu. Próbował z nami rozmawiać, ale gdy zrozumiał, że nie możemy się porozumieć przestał. Było bardzo ciemno, a my jechaliśmy na pustynię. Nie było wokół budynków. Piasek. Wszędzie piasek. Nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy. Baliśmy się ale jednocześnie byliśmy podekscytowani. W końcu dostrzegliśmy coś w oddali. Wyglądało to jak zamek z piasku. To była kasba. Prawdziwa kasba pośrodku pustyni.

Jak my się tam znaleźliśmy?

Zacznijmy od początku.

Mieliśmy pewien okres w naszym życiu, w którym podróżowaliśmy dużo i tanio. Było to podczas naszego Erasmusa w Walencji. Z dwóch powodów: mieliśmy pieniądze (dziękujemy Unio Europejska!) i mieliśmy lotnisko, z którego latało wiele lotów Ryanaira. Pewnego dnia kupiliśmy bilety do Marrakeszu za 15 euro od osoby. Nie przygotowywaliśmy się do tej wycieczki, mieliśmy inne rzeczy do roboty (przecież byliśmy na Erasmusie!). Skontaktowaliśmy się z kilkoma osobami na CouchSurfingu i to tyle. Nie zapisaliśmy alternatywnych hoteli, nic. Pojechaliśmy na lotnisko i polecieliśmy do Marrakeszu.

Pojechaliśmy taksówką do miejsca, w którym mieliśmy się spotkać z naszym hostem, daleko od centrum miasta. Właściwie miejscem naszego spotkania był opuszczony szpital. Okolica wyglądała naprawdę ponuro: niefunkcjonujące budynki szpitalne, podejrzane ulice, rozwalające się domy. Nasza wyobraźnia pracowała – robiło się późno, niebo pokryte było chmurami. Nie mogliśmy się z nikim porozumieć, bo nie znamy arabskiego ani francuskiego. Nasz host nie odbierał od nas telefonów, raczył to zrobić dopiero gdy zadzwoniliśmy z budki telefonicznej! Wytłumaczył łaskawie jakiemuś chłopcu, który stał z nami pod budką by wsadził nas do autobusu. Tak.. wsadził nas do autobusu, ale nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy.

Staraliśmy się wypatrywać coś zza okien, ale była już noc i po raz pierwszy w naszym życiu doświadczyliśmy tak bardzo intensywnej ciemności. Prawdziwie arabska noc. W końcu naszym ukazały się naszym oczom budynki, a na ulicach byli ludzie. Wysiedliśmy i zastanowiliśmy się co dalej robić. Jakub napisał do swojej kuzynki pytając o jakieś hotele (była już wcześniej w Maroku), a ja się rozglądałam wokoło. Znaleźliśmy ludzi mówiących po angielsku i znając już adres hotelu zapytaliśmy ich o ulicę. Wytłumaczyli nam jak iść i z bagażem na plecach rozpoczęliśmy poszukiwania.

Dotarliśmy w końcu do placu Dżemaa el-Fnaa, i zaczęliśmy przez niego przechodzić. Byliśmy już bardzo zmęczeni. Na placu było bardzo dużo ludzi, część jeździła na motorach tak blisko nas, że prawie zginęliśmy. Wszędzie unosił się dym, i było bardzo głośno. Plac Jeema el-Fnaa jest bardzo duży, więc przejście przez niego zajęło nam trochę czasu. Nie było to łatwe, ale równocześnie poczuliśmy się zafascynowani wszystkimi otaczającymi nas zapachami i odgłosami – w powietrzu unosił się egzotyczny aromat przypraw i tajemnic oraz muzyka bębnów, okrzyki ludzi, a w pewnym momencie również modlitwa muezzina.

Po jakimś czasie znaleźliśmy hotel, całe szczęście mieli wolne miejsca! Kiedy weszliśmy do pokoju wskoczyłam zmęczona do łóżka. Zauważyłam wtedy małe, kręcone włosy na prześcieradle. Wyglądały jak włosy… łonowe! Błeee… co więcej, kiedy tak leżałam na łóżku zauważyłam chodzące po suficie karaluchy! Kurde, na suficie? Naprawdę? Było ich znacznie więcej w łazience, i później w nocy.. Słyszałam jak chodziły wokół nas.

Nadszedł kolejny dzień. Z samego rana poszliśmy na śniadanie do restauracji, która znajdowała się na dachu hotelu. Tam mogliśmy się odprężyć. Śniadanie było bardzo smaczne, i miętowa herbata! Ah, miętowa herbata! Wspaniały smak. Były nawet małe ptaszki, które umilały nam poranek śpiewaniem. Po poprzednim ciężkim dniu zaczynaliśmy się czuć lepiej.

Następnego dnia pojechaliśmy do Ouzarzate, gdzie tym razem udało nam się spotkać z hostem. Spędziliśmy z nim i jego rodziną miły czas. Jedliśmy razem kuskus i tażin, a także czekaliśmy z nim w sklepie na kolejną surferkę. Była to świetna okazja zobaczyć jak mieszkają Marokańczycy. Spaliśmy na dywanie i było całkiem wygodnie. Zobaczyliśmy miejsca, w którym kręcono filmy takie jak Gladiator czy Gra o Tron; a także wielką kasbę.

W Ouzarzate spotkaliśmy naszego hosta z Tagounite (miejsca, do którego mieliśmy następnie jechać), który powiedział nam, że na przystanku będzie ktoś na nas czekał, ponieważ on-Kamal, host z Tagounite- nie będzie mógł nas tam przywitać. Przynajmniej nie pierwszej nocy (bo przecież był w Ouzarzate). Na początku wydało się to skomplikowane, ale ostatecznie nie przejęliśmy się tym. Musimy tu wspomnieć, że byliśmy zadowoleni z przewoźnika autobusowego. Autobusy były na czas, kierowcy byli mili i pomimo, że podróż przez góry Atlas była ciężka (ludzie wymiotowali) my znieśliśmy ją całkiem dobrze.

Wracamy do historii z początku. Przyjechaliśmy do Kasby Kamala oszołomieni (nie spodziewaliśmy się, że mieszka w Kasbie) i dostaliśmy własny pokój. Z Okien widzieliśmy… piasek. Rano pojawili się ludzie, którzy przygotowali nam śniadanie! Kawa, miętowa herbata, przepyszny chleb, miód, oliwki.. Wow! Siedzieliśmy na zewnątrz, na poduszkach. W ciągu dnia Kasba wyglądała jeszcze lepiej. Dookoła były palmy, na ziemi daktyle.. Atmosfera była idylliczna.

Pojawił się Kamal, usiadł obok nas uśmiechając się. Spojrzał na nas i powiedział „Wezmę was na wycieczkę, chodźcie!”

Serio? Gdzie?” Spytaliśmy

Do pewnego, niesamowitego miejsca. Spędzimy tam noc, więc weźcie swoje rzeczy ze sobą”…

Ciąg dalszy nastąpi.

3 komentarze do “Po drugiej stronie Atlasu

  1. Pingback: Pod marokańskim niebem | Polacos de Polonia

Dodaj komentarz