Busan pożegnaliśmy cudownych zapachem naleśników usmażonych na maśle przez Jowitę. Pochwałom nie było końca : ) Poszliśmy we trójkę na stację metra i tam się pożegnaliśmy – Jowita z bratem, a ja ze szwagrem. Norbert jechał do Seoulu na lotnisko i samolot do Szkocji, my na autobus do Gyeongju.
Ogromnie zaskoczył nas komfort autobusów w zestawieniu z ceną (dystans co prawda nie był duży, ale za cenę 14 złotych mieliśmy fotele które wyglądały jak wyjęte z biznes klasy w dobrych liniach lotniczych – bardzo dużo miejsca i komfort) Było nam nawet trochę szkoda, że będziemy na nich siedzieć tylko przez godzinę.
W tym miejsce warto wspomnieć, dlaczego w ogóle wybraliśmy się do Gyeongju. Szukaliśmy w Internecie informacji o koreańskich miastach i dowiedzieliśmy się, że Gyeongju było stolicą koreańskiego królestwa Silla – już w drodze do hostelu rzuciły nam się w oczy charakterystyczne kopce-grobowce. Poświęciliśmy trochę czasu na zwiedzanie zabytków, ale niska temperatura nie zachęcała do dłuższych spacerów. Kupiliśmy również tradycyjny dla miasta „chleb Gyeongju” – ciastka ze słodką czerwoną fasolą – pyszne!
Kiedy później pojechaliśmy do Seoulu, ludzie pytali nas czy odwiedziliśmy świątynię Bulguksa w Gyeongju, podobno jedną z najbardziej znanych w Korei. Nie wiedzieliśmy, że jest taka znana, więc było nam trochę głupio. W tym miejscu trzeba przyznać, że dwa podstawowe problemy dla turysty z Polski w Korei to a) brak wiedzy o Korei b) brak znajomości języka koreańskiego. W związku z pierwszym, często polegaliśmy na pomocy miejscowych przy ustalaniu planu zwiedzania, ponieważ zwyczajnie nic wcześniej nie słyszeliśmy o koreańskich zabytkach. W związku z drugim, nawet gdy coś fajnego zobaczyliśmy albo zjedliśmy smaczną potrawę, za cholerę nie mogliśmy później wymówić tej nazwy.